Siedziałem wczoraj wieczorem w pokoju, porządkowałem zdjęcia z wakacji i odezwał się telefon. Dzwoniła siostra Margarita, elżbietanka, siostra mojego dziadka, jedna z bliższych, ważniejszych dla mnie osób – od dziecka zwyczajnie ciocia Małgosia. Jak zwykle najpierw rozmawialiśmy o tym, co u nas nawzajem, o trudach i radościach. O naszej rodzinie, o naszych zakonach. O tym, co w świecie. To też jedna z niewielu osób, z którymi w naturalny sposób rozmawiam o duchowości, o czasie jaki wspólnie przeżywamy. Wczoraj rozmawialiśmy też o sytuacji w jej wspólnocie zakonnej, a właściwie w szpitalu, który prowadzą u podnóża Śnieżki. Kilka tygodni temu pojawił się tam COVID – 19 – jak na obecną od marca sytuację i tak siostrom, personelowi i podopiecznym długo udało się być bezpiecznym. Kilka sióstr i pacjentów jest chorych, część starszych osób przebywających pod ich opieką wystraszonych. Dodatkowo w tym czasie kilkoro z nich odeszło. Choć temat był niełatwy, rozmowa była bardzo spokojna. Poruszyło mnie, że ciocia całą dynamikę swojej narracji ubrała bardzo szczerze i autentycznie (to się czuje) w nawiązanie do biblijnej opowieści o Hiobie.
„Dobro przyjęliśmy z ręki Boga. Czemu zła przyjąć nie możemy?”
Kiedy padło to słynne pytanie z drugiego rozdziału Księgi Hioba, zacząłem słuchać jakby podwójnie. Na pierwszym poziomie wsłuchiwałem się w głębokie, pełne wiary i zaufania doświadczenie cioci, która służy Panu Bogu i drugiemu człowiekowi już przeszło 50 lat, na drugim poziomie patrzyłem na swoje serce i jego odbiór tej hiobowej postawy.
Moje wychowanie religijne było na różnych jego etapach mocno liberalne. Piekło raczej puste, szatan całkiem słaby, starotestamentalny przekaz potopu, choroby, śmierci – przestarzały, nieobowiązujący. Modlitwa – życzeniowa. Post – symboliczny. Jałmużna – eventowa. Całość niewymagająca i przyjemna. Długo, przez większość mojego życia, była to dynamika bardzo mi bliska, moja.
To moje rozumienie, spojrzenie i przeżywanie relacji z Panem Bogiem zmieniło się, przeszło
z tego wcześniejszego spojrzenia w nieco trudniejsze – ale jak odczytuje w sercu prawdziwsze – w czasie odprawiania miesięcznych Ćwiczeń Duchownych, zwanych w naszym jezuickim żargonie Wielkimi Rekolekcjami. Absolutnie nie jest tak, że to, co przed nimi było nieszczere, czy nieprawdziwe. Ćwiczenia po prostu rzuciły nowe, wcześniej nieznane światło.
Nie chcę rozwijać tego na czym ta zmiana polega. Co to światło oświeciło w moim sercu. Nie widzę potrzeby, by deklarować, definiować i potwierdzać. Boję się autorytarnie podnosić wielkie teologiczne twierdzenia (na tym się nie znam), czy dzielić się konkretnymi doświadczeniami rekolekcji – słowa nie oddają głębi. Chce raczej w kluczu tej rozmowy z ciocią, która mnie poruszyła, zaprosić do zatrzymania się i spojrzenia na doświadczane zło, niesprawiedliwości, czy trudności w życiu oczami Hioba. Nie tyle chodzi mi o ich zrozumienie, czy zaakceptowanie, co bardziej o przeżycie u boku Pana Boga. W w wierności Mu, w pokładanej w Nim nadziei. Chodzi mi o zaproszenie do cichej modlitwy serca, nawet jeśli ma być to serce zbolałe, cierpiące.
„Dobro przyjęliśmy z ręki Boga. Czemu zła przyjąć nie możemy?”
Czemu nie potrafię przyjąć zła? – albo z innej strony – Jak przeżywam zło, które mnie doświadcza?
Te pytania, jeśli wiara/relacja z Panem Bogiem jest szczera, płynąca z serca (niezależnie od tego jak ją skategoryzujemy) stają się modlitwą, otwarciem, stanięciem w prawdzie przed Panem.
Zwykły telefon, niezwykły moment spotkania. Piękna sprawa.
_________________________________________________
zdjęcie w nagłówku: obraz Léona Bonnat’a „Hiob”