Kiedy chodziłem do gimnazjum i miałem lat naście (13, 14, 15) byłem przekonany, że „wiem jak jest” i przekonanie swoje obwieszczałem tym, którzy byli obok.
Kiedy kilka lat później byłem w liceum wciąż mając lat naście (16, 17, 18) wydawało mi się, że „wiem jak jest” i mniej śmiało, ale wciąż często głosiłem swoje poglądy.
Kiedy dziś – znów po upływie kilku lat (mając ich 22) – patrzę na to, co dzieje się w mikroświecie, który dotyczy mnie bezpośrednio oraz makroświecie, który wpływa na mnie jedynie pośrednio i coraz częściej sam przed sobą stwierdzam, że „nie wiem jak jest”.
Mam przed oczami (na prawdę ich widzę!) tych wszystkich, których „moja prawda” bezpowrotnie ode mnie odsunęła. Pamiętam tych, którzy z tytułu „mojej prawdy” byli odrzuceni, przecierali łzę gdzieś w kącie szkolnego korytarza, który w jakiś wymiarach zrezygnowali przez nią z siebie.
Bardzo mnie korci (bo odczytuję to jako pokusę) zabierać publicznie – mam na myśli media społecznościowe – głos w sprawach, które co rusz wybuchają w debacie publicznej jak wulkan. Mam swoje zdanie i swoje przekonania, ale obserwuję w sobie, że każda próba ich publicznego wyrażenia rodzi we mnie to, czego nie chcę: złość, agresję, czasem smutek i brak nadziei.
Im częściej sobie uświadamiam, że milczę (a przypomina mi o tym niezaspokojone ego), tym częściej to milczenie staje się modlitwą. Staje przed Panem Jezusem z tymi, których nie rozumiem, z tymi, którzy nie rozumieją mnie, z tymi, których odrzuciłęm i, którzy przeze mnie cierpią lub cierpieli. W ostatnich miesiącach dzięki zamkniętym ustom udaje mi się otwierać serce. Obserwuję w sobie, że każda próba jego otwarci rodzi we mnie to, czego pragnę: pokój, radość i nadzieję.
Prawda jest taka, że nigdy nie wiedziałem „jak jest”. Jeszcze długo nie będę wiedział. Lecz przyjdzie taki czas, że ujrzę – może właśnie ze względu na ten czas, na to spotkanie warto częściej zamykać usta i otwierać serce…