Nigdy nie należałem do osób przesadnie dużo mówiących o tym, co przeżywają. Przeciwnie, rzadko kiedy i tylko z nielicznymi dzielę się swoim wnętrzem, a i to przychodzi mi nie bez trudów. Dużo tej mojej skrytości chowam za gadulstwem, częstym brylowaniem w centrum uwagi na spotkaniach, wyjazdach, czy innych wydarzeniach – ale to takie ślizganie się po powierzchni – to, co głębiej jest niedostępne. Często to moja świadoma decyzja – jestem zdania, że trzeba być bardzo ostrożnym z opowiadaniem o swoich przeżyciach.
Kiedy byłem w nowicjacie (’18 – ’20) to słowo – „dzielenie” – wywoływało we mnie zdenerwowanie. Oznaczało, że albo w mniejszych grupach, albo całą wspólnotą zasiądziemy w kółku i będziemy opowiadać o tym, co nam w duszach gra. Zazwyczaj dotyczyło to sfery duchowej, ale nierzadko także tej codziennej, technicznej. Wyjeżdżając z nowicjatu złożyłem wraz z trzema ślubami ubóstwa, czystości i posłuszeństwa jeszcze jeden cichy ślub – NIGDY WIĘCEJ DZIELEŃ!, oczywiście mówię to żartem. Lecz jak w każdym żarcie – tak i w tym – tkwi jakieś ziarnko prawdy. Przez rok studiów filozoficznych w Krakowie na dobre zapomniałem o tym słowie i o procesie, które ono oznacza. Owszem, raz, czy drugi wziąłem przyjaciela na głębszą rozmowę. Owszem kilka razy inny z przyjaciół zapukał i zapytał „Johny co się dzieje” – ale to coś zupełnie innego, bardziej naturalnego, szczerego, intymnego i spontanicznego – nienarzuconego.
Od połowy września mieszkam w Chorwacji, w Zagrzebiu. Jest różnie. Mam dni, w których czuję się świetnie. Uśmiecham się, noszę w sercu wdzięczność, radość, wzruszam się. Mam też takie, że odkrywam nowe głębsze znaczenie słów: tęsknota, samotność, smutek. W miniony piątek wyjechałem na cały weekend z grupą studentów nad morze, do Modrave, na intensywny czas pracy w ogrodzie oliwnym na wyspie, która w wakacje jest miejscem obozów dla młodzieży. Piątek był jednym z gorszych dni jakie miałem w ostatnim czasie, może nawet ostatnich latach. Nie wiem dlaczego – taki był i już. Wieczorem po kolacji siedząc przy stole mój współbrat, duszpasterz akademicki, zaproponował Krąg Magis, czyli właśnie dzielenie.
Trzy proste pytania:
- Co było dziś dobrem
- Co było dziś złem
- Gdzie w tym dniu spotykałem Boga
Pierwsza moja myśl była taka, by zastosować sprawdzony scenariusz – ślizg po powierzchni. Jednak w trakcie coś we mnie pękło i postanowiłem powiedzieć jak jest. Oczywiście dzielenie w obcym języku – w moim przypadku po angielsku – tworzy jakąś dodatkową barierę, ale po przeszło miesiącu ciągłej komunikacji wcale nie tak wielką, jak się wydaje.
Podzieliłem się, bardzo szczerze, z serca… i co? Cóż zdania nie zmieniam, co do ostrożności opowiadania i umiejętności słuchania, ale – ale rozszerzam to zdanie, ten mój pogląd, o coś, co wcześniej umykało mojej uwadze. Myślę – i takie mam doświadczenie z piątku – że niezależnie od tego, co ktoś drugi zrobi z moim słowami, jak je przyjmie, ważne jest to, że ja je słyszę, że ja je wypowiadam i ja je rozumiem. Owszem, dzielenie ma służyć budowaniu wspólnoty, ma być jakimś moim wkładem w grupę – nie neguję tego – zauważyłem tylko, że obok tego bycia dla innych ono może być i dla mnie. I było – stało się wielką okazją do kontaktu ze sobą. Po tym, gdy powiedziałem jak jest, stopniowo zaczęło schodzić ze mnie ciśnienie. Kolejne dni – cały weekend – przeżyłem bardzo radośnie. We wspólnej pracy z innymi ludźmi w ogrodzie oliwnym, na rozmowach przy posiłkach, na eucharystii. A gdy wieczorem przyszło znów siąść do dzielenia, patrzyłem na nie jak na okazję – bynajmniej nie do strachu, lecz przeciwnie, do radości z tego, że pomiędzy tym co raz dotyka mnie bardziej, a innym razem mniej, niezmiennie przechadza się Pan Bóg szepcząc do ucha: JESTEM – tym razem chyba nie udało bym mi się odkryć tego w pojedynkę.
Jestem wdzięczny! +