W połowie marca dostałem informację od moich przełożonych, że jeśli chciałbym wyjechać na „erasmusa” w kolejnym semestrze, to mam zielone światło. W kolejnych rozmowach przełożeni mnie zachęcali, a ja stałem przed niemałym dylematem – niemalże szekspirowskim – jechać, czy nie jechać, oto było pytanie.
Z jednej strony za wyjazdem przemawiała moja natura ekstrawertyka, ciekawość, chęć zdobycia doświadczenia. Z drugiej zaś strony przeciw wymianie drgały we mnie struny przywiązania do ludzi (w Krakowie zawsze jest do kogo otworzyć gębę, do Wrocławia wcale nie tak daleko) i bariera językowa (wprawdzie nie mam problemów komunikacyjnych, ale co innego luźno pogadać przez dwa tygodnie na wakacjach, lub chwilę na ulicy, a co innego czytać teksty, pisać pracę, uczyć się i żyć!).
Chodziłem z tym dylematem kilka tygodni. Jedni współbracia i znajomi bardzo mnie zachęcali, inni uczciwie mówili, że sami, by nie pojechali i mnie także odradzają. Koniec końców podszedłem do egzaminu językowego, wypełniłem papiery i każdy kolejny dzień przybliżał mnie do wylotu. Raz myśl o tym powodowała we mnie entuzjazm, innym razem mniejsze i większe lęki.
We środę 15 września około południa wylądowałem w Zagrzebiu i się zaczęło!
Pierwsze dni były dużą ekscytacją – wszystko było nowe. Dom, pokój, który dostałem w małej jezuickiej wspólnocie, pierwszy spacer na stare miasto z niezawodnymi Mapami Google’a, wpadający w ucho język. Potem przyszedł dołek. Poczułem dużą samotność. Któregoś ranka siadłem na łóżku i z przerażeniem powiedziałem półgłosem: „Boże, ja tu musze być pół roku” – pierwszy raz od dawna, właściwie nie pamiętam od kiedy, pomyślałem, że nie dam rady.
W między czasie udało mi się na kilka dni pojechać do Splitu, by skorzystać z ostatnich dni wakacji nad morzem. Zwiedzając zabudowania dawnego Pałacu Dioklecjana, czy jadąc rowerem na plażę, odnosiłem wrażenie, że każdy kogo mijam mówi w moim kierunku: „Polako, polako!”. Dziwiło mnie to, bo nie miałem pojęcia skąd wiedzą kim jestem. Wieczorem, jedząc kolację, pytam współbraci: what does it mean „polako”? Odpowiedź, która padła bardzo mnie zaskoczyła: it’s mean slowly, or „take it easy” .
Mijają właśnie dwa tygodnie odkąd jestem w Chorwacji. W czwartek mam pierwsze spotkanie na uczelni celem dopięcia planu studiów. W piątek będzie uroczysta inauguracja roku akademickiego. Zaczynam już kojarzyć ulice, dużo jeżdżę na rowerze, odkryłem gdzie jest basen i zdążyłem przetestować w nim wodę:-). Uczę się uczestnictwa we mszy świętej po chorwacku, coraz płynniej rozmawia mi się przy posiłkach, czy innych okazjach po angielsku. A o poranku znów mówię półgłosem: „dzień dobry Panie Jezu, zaczynamy!”
Wszystko dopiero przede mną. Póki co – jak na studenta filozofii przystało – wiem, że nic nie wiem, lecz patrzę jednak w tą nieznaną mi przyszłość biorąc bardzo poważnie do serca głos przypadkowo spotkanych przechodniów: „polako, polako!” .
To „spotkanie” z przechodniami to taki pierwszy wykład na tym erasmusie. Teraz czas zaliczyć do tego wykładu ćwiczenia.
Bok! – czyli cześć, pa!:-)