opowiadania kwarantannowe

Napoleon

4 stycznia 2021

W trakcie tej pełnej frustracji i zgorzknienia narracji co środę interweniuje wrażliwszy z dwójki licealistów Julian i chcąc niejako odmienić wizję rzeczywistości Żółtkowskiego, nie bez trudów, ale bardzo zręcznie tak przerabia wypowiedziane przez inżyniera zdania, że ten z dużą uwagą musi ich słuchać i stanowczo zaprzeczyć, by nie wyszło przypadkiem, że wcale nie jest tak źle.

Wśród dalszych irytacji wymienia obłudę hierarchów kościelnych, z tęsknotą wspominając dobrych księży z parafii rzecz jasna już pomarłych. Nie zapomina napomknąć o nieporadności rządzących i niesprawiedliwości, jaką niesie za sobą wyzyskujący najsłabszych, takich jak oni teraz, kapitalizmu. Jednak spośród tych wszystkich już wspomnianych najbardziej psy wiesza na służbie zdrowia i opiece społecznej. Nie powtarzając zbyt wiele z tych krytycznych, acz nieco usprawiedliwionych trudnymi doświadczeniami, wiekiem i chorobą, słów można przywołać jego stwierdzenie, że ludzie starzy i niedołężni, tacy jak ja i Adela, jesteśmy po prostu dla nich per noga i musimy zdechnąć, co zresztą i tak niedługo się wydarzy. Czasem z jego narracji da się odczytać tęsknotę do PRL-u, choć gdy się ich pozna, od razu się wie, że nie jest to tęsknota za pustymi półkami, długimi kolejkami, represjami, kartkami towarowymi i zamkniętymi granicami, a jedynie za młodymi latami, w których jego życie mimo otaczającej szarości zewnętrznej było bogate, wesołe i kolorowe. To właśnie zazwyczaj niezgadzający się ze sobą Julian i Paweł uważają wspólnie za trud tego czasu.

W opozycji do męża występuje żona, wyraźnie pobudzona i dzięki płynącemu już we krwi koniakowi bardziej niż zwykle ekspresyjna i skora do wzruszeń. Ona opowiada o balach, na które chodzili, o budowie domu, w którym sama nosiła wiadra z cementem, który kupili od złodzieja z budowy, bo nic przecież wtedy legalnie kupić nie można było na już. Wymachując rękoma, rysuje w powietrzu szczyty gór, które z Olusiem i różnymi swymi przyjaciółmi przemierzyli najróżniejszymi szlakami. A gdy koniak dociera już do mózgu i uderzają w niego swą mocą, przenosi się do wsi pod Stanisławowem i widzi sierpem rozerwane ciała, głowy nabite na sztachety, popalone chaty i krzycząc, złorzeczy złoczyńcom nie potrafiąc oddzielić przodków od ich dzisiejszych potomków, tak licznie przybywających do Polski.

Tym razem reaguje Paweł, choć trochę wbrew sobie, bo sam nosi złość na bandytów, którzy podnieśli ręce i na jego przodków i stara się przekonać ją, że ma rację, ale jednocześnie, że nie warto pielęgnować złości.

Ciężarna kobieta sierpem rozcięta i nie warto złości pielęgnować… o nie, nie, nie moje chłopaki… – ze szklanymi oczami ni to krzyczy, ni to odpowiada seniorka.

Adelciu, nie o tym, przestań. Znowu będzie kłopot z twoim sercem – wystraszony z przejęciem wyrzucił z siebie pan Aleksander, i zbliżywszy się wózkiem do wersalki, chwyta ją swoją sprawną ręką za dłoń.

Dobrze Oleńku, ja już się w ogóle nie denerwuje – rzekła jakby zawstydzona troską męża, której nie widziała przez żółtą plamkę wypisanej na jego twarzy, ale którą odczuła sercem, na zabój mimo lat kochającym – daj mi kielicha, muszę wódki… – krzyknęła.

Julian i Paweł patrzą po sobie zbici z tropu, zaniepokojeni, ale stary inżynier daje sygnał do napełnienia kieliszka kresowiaczki.

I tak sytuacja ma się aż do 17:00. On opowiada o plugawości świata i ludzi w nim żyjących, a potem ucieka się do przyszłości, rozprawiając o rychłym kresie własnego swego życia, które mimo widzianej w szarych kolorach rzeczywistości zwyczajnie lubi i stracić nie chce. W tej narracji raz po raz wybrzmiewa też odwieczne pytanie człowieka o tym, co po kresie? Jak na ścisłowca przystało, wykazuje się przy udzielaniu odpowiedzi zdrowy rozsądkiem i mówi – jakby dając radę swoim młodym towarzyszom: życie trzeba wykorzystać tak dalece, jak tylko wykorzystać się da, co jest po nim, nie wiadomo. Ona przeciwnie, gdy wychyli drugi kieliszek i nieco pozwoli opaść szalejącym w sobie emocjom, rozpamiętuje przeszłości i planuje przyszłość, bynajmniej nie cmentarną i z uśmiechem, który z dużym wysiłkiem zaciąga teraz na wyraźnie smutną twarz krzyczy jak wcześniej: moje chłopaki my jeszcze nie jesteśmy tacy starzy, jeszcze będziemy pić i tańcować. A wy z nami!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *