NAPOLEON
Jak w każdą środę tuż po obiedzie dwóch uczniów IV klasy liceum opuszcza mury bursy, którą zamieszkują w ciągu tygodnia i rusza ulicą w dół. Idą w ciszy, aż któryś z nich przełamie się, by zacząć krótką, kurtuazyjną i niewiele znaczącą rozmowę. Jeśli do czegoś się ona przyczynia, to z pewnością pomaga przebyć niedługą trasę do domu starszych państwa Żółtkowskich, którymi we dwóch zajmują się od przeszło pół roku w ramach wolontariatu przydzielonego przez kierownika internatu. Idą najpierw koło budynku swojej szkoły, mijają mały zakład mechaniczny, gdzie na zewnętrznych szynach zastępujących kanał hydrauliczny zawsze stoi jakiś samochód. Potem mijają jeszcze tylko wejście do pnącego się ostro w górę lasu, w którym bardziej aktywni mieszkańcy bursy wybiegają kilometry i małą drukarnię, za którą jest kilka peerelowskich bloków z mieszkaniami emerytowanych stoczniowców. Działkę Żółtkowskich oddziela od ulicy szary, częściowo pordzewiały i luźno chodzący płot z ażurowymi dziurami o nieregularnych kształtach. Wchodzą furtką, sprawdzając, czy zawieszona na niej skrzynka na listy jest pełna – robią to już automatycznie, wiedząc, że pan Żółtkowski, któregoś z nich poślę, by sprawdził jej zawartość. Działka jest ostro nachylona, sugerując się wiedzą matematyczną, szacują, że jakieś 45 stopni, tworząc z płaszczyzną ulicy trójkąt. By, dotrzeć do domu schodzą wąskimi schodami. Nie bez znaczenia pozostaje więc nazwa ulicy przy której mieszka odwiedzane przez nich małżeństwo – Sudecka. Po pokonaniu wąskich schodów stają przed drzwiami i tu kończy się kurtuazyjna rozmowa, a właściwie wcale nie kończy, tylko przechodzi teraz w kłótnie – tą samą co zawsze – czyli o kwestię pukania do drzwi. Paweł Tarnawicki zawsze naciska klamkę i pcha ciężko chodzące drzwi, wiedząc, że niechodząca Pani Adela i z trudem poruszający się na wózku Pan Olek specjalnie zostawiają je otwarte. Z kolei jego rocznikowy kolega czułby się dużo bardziej komfortowo, gdyby zapukali albo użyli dzwonka. Prawdę powiedziawszy nic nie stało na przeszkodzie, by połączyć praktyczne podejście jednego i troskę drugiego, ale w jakimś sensie ten przydrzwiowy spór był istotny. Podkreślał ich całkowicie różny sposób funkcjonowania, styl bycia, odmienność charakterów… właściwie, choć nigdy o tym nie rozmawiali, obaj czuli, że nie chcieliby tego stracić. Urzeczywistniał on jeszcze jeden wymiar, mianowicie dawał prawdę porzekadłu: kto się czubi, ten się lubi… ale tu byli zgodni i obydwoje robili wszystko, by nie dopuścić tego do świadomości. Wchodząc do środka, już od progu głośno mówili dzień dobry. W nagrzanym, momentami wręcz dusznym domu składającym się z parteru z małym salonem, w którym odkąd zapadli na zdrowiu spędzają cały swój czas, kuchni, która potrzebowała gruntownego sprzątania i odświeżenia i podłużnej łazienki, mimo ich choroby zawsze było głośno za przyczyną grającego telewizora – jak mawiali ich okna na świat. Gdy tylko Adela i Olek słyszeli głos „swoich chłopaków” jak z uczuciem nazywała ich pani Żółtkowska i „naszych panów” jak z odpowiadającą sobie powagą nazywał ich pan Żółtkowski telewizor gasł, a zapalały się entuzjazmem ich twarze i serca.
– moje chłopaki, moje chłopaki, myślałam, że o nas zapomnieliście, że już nie przyjdziecie – z dużą energią krzyczała siedząca w zagłębieniu wersalki pani Żółtkowska
– Adelciu, przecież zawsze przychodzą we środę, nie mogą częściej, Panowie mają przecież swoje obowiązki – spokojnie i nie bez trudów mówił pan Żółtkowski z głębi pokoju
– dzień dobry Pani Adelo – całując w policzek witali się licealiści
– dzień dobry Panie Olku – mówili uczniowie ściskając nie całkiem władną dłoń siedzącego na wózku inżyniera
Po krótkich powitaniach siadają na schowanych pod ławą pufach. Jak co tydzień będą u nich jakieś trzy godziny. Tyle razy chcieli wziąć się za porządek w kuchni, za podłogę i okna w salonie, za coś przydatnego, ale zawsze wiązało się to z odmową. Olek i Adela chcieli mieć ich, a nie coś od nich. Ważna była dla nich rozmowa, poczucie wysłuchania, spędzenia towarzysko czasu. Podział obowiązków był prosty: Paweł Tarnawicki zarzucał temat rozmowy i raz po raz wtrącał do niej nowe wątki, dzięki czemu była ona żywa i mogła spokojnie wypełnić najbliższe godziny spotkania.