Pan Olek uśmiechnął się, popatrzył na pierwszy rzut oka z politowaniem na starszą od siebie żonę, ale potem w tym spojrzeniu widać było bardziej troskę i ogromne uczucie niż litość. Zasmucił się jej smutkiem. Odepchnął się na wózku, szurając butami po parkiecie i zbliżył do wersalki, na której siedziała.
– Adelciu, kochanie – powiedział, niemal płacząc i ucałował ją, tak jak całują się zakochani.
Paweł i Julian znów patrzyli na siebie, tym razem jednak z uśmiechem i może nawet z małym wzruszeniem. Chcąc wykorzystać te sprzyjające okoliczności, Paweł wrzucił temat, który mógł skutecznie oddalić ich od cmentarnych bram, a pogłębić to nieco romantyczne wydarzeń sprzed chwili.
– Panie Olku, to jak wy się poznaliście? Pani Adela kresowiaczka ze Stanisławowa przesiedlona w wielkopolskie, Pan z ziemi lubelskiej wyrwał się na studia na wybrzeże. Jak to było?
– Nie ma co o tym gadać. Wtedy byliśmy młodzi, a teraz sam Pan widzi Panie Pawle, wszystko minęło – powiedział Aleksander, wracając rozmowę na wcześniej obrany, pesymistyczny kurs. I ponownie szurając butami po parkiecie, przepchał wózek na swoje wcześniejsze miejsce.
Paweł Tarnawicki poczuł, że jego plan diabli wzięli. Był na siebie zły, że przerwał radosny moment miłosnego uniesienia i na nowo sprowadził rozmowę do poziomu memento mori. Siedział ze spuszczonym na podłogę wzrokiem i zmarszczonymi brwiami i pewnie zamilkłby na dłuższy czas, nie chcąc ponownie ryzykować, ale z pomocą znów przyszła pani Żółtkowska.
Jechałam pociągiem i tam spotkałam mojego Oleńka. Boże wcześniej nikt tak na mnie nie patrzył. Wstyd się przyznać – nie miałam biletu. Przyszła kontrola, on ubrany w modną kurtkę na ten swój słynny motor właśnie zakładał czapkę, uśmiechnął się do mnie i zbierał do wyjścia na najbliższej stacji.
Oczy zaświeciły się im obojgu, choć to on był wzruszony bardziej. Pani Adela nabrała wewnętrznych rumieńców i rozemocjonowana opowiadała dalej.
Gdy rozwinęła się moja rozmowa z konduktorem, on nagle wtrącił się, wziął starszego kontrolera ubranego w granatowy mundur na bok. Przez moment rozmawiali za drzwiami przedziału, a po chwili Olek wrócił z dwoma biletami do mojej miejscowości – jeden dla mnie, drugi dla niego. I musiałam wziąć go do siebie na herbatę. I tak już żyjemy. Mój mąż, mój Oluś Żółtkowski to najlepsze co mnie w życiu spotkało. Tak moje chłopaki, ludzie są rozmaite, złośliwi, zawistni, mali, a on jest po prostu kochany.
Paweł patrzył z podziwem na pana Żółtkowskiego. Co za szalony, odważny człowiek przed nim siedzi. Myśli teraz ile razy wysiadł z autobusu, nie zagadawszy do dziewczyny, która wpadła mu w oko, ile razy stchórzył na weselach, czy imprezach u znajomych i przyjaciół nie mogąc przełamać się i zaprosić dziewczyny do tańca. Te myśli przeszły w pewną młodzieńczą zazdrość, która z kolei nic nie miała z zawiści, ale przeciwnie poprowadziła go do uznania i wzmocniła w nim pewność siebie, jakby pokrzepiła do przyszłej odwagi. Julian, słuchając tego bajkowego scenariusza, który zdarzył się naprawdę, niespodziewanie został chwycony za dłoń przez panią Adelę i siedzieli tak teraz on 19 letni, ona rok po 90 i trwali jakby zawieszeni ponad czasem we wspólnym wzruszeniu. Mały duszny salon rozświetlony słabą żarówką ciężkiego żyrandola napełnił się ciszą. Każdy z czworga myślał teraz o czymś innym, choć myśli te miały wspólny mianownik – moc miłości. Najwięcej ugrała na tym romantycznym letargu najstarsza z obecnych wykorzystując tę podniosłą chwilę do czynności, bez której dzień należałoby uznać za stracony albo przynajmniej niepełny:
– no Oleńku, to nalej naszym chłopakom kielicha – popatrzyła małymi wtopionymi w twarz oczami zniszczonymi przez żółtą plamkę, najpierw w kierunku sylwetki męża, który wiedział, że prędzej czy później i tak wypowie tę prośbę, która prośbą wcale nie była, a później w stronę postaci Pawła Tarnawickiego kręcącego się na niewygodnej niskiej pufie.