opowiadania kwarantannowe

Czasy

24 października 2020

w drodze powrotnej przyglądał się postępowi prac rewitalizacyjnych – oczyszczających elewacje. Choć nie jest przekonany co do ich sensu, przyciągają jego uwagę. Strzelista bryła
z szarym  nalotem osadowym wygląda staro i poważnie, a odnowiona śnieżnobiała ściana
z mdłym piaskowcem w dole i na obramowaniach okiennych jawi się jakby dziecinnie
i niepoważnie. Praktycznie droga od kościoła do domu wiedzie już prawie do końca prosto. Brak na niej innych monumentalnych budowli, czy jakiś cieszących oko zabudowań. Za długim przejściem dla pieszych z sygnalizacją i wysepką po środku stoi mały biały kiosk, który znajduje się tam odkąd sięga pamięcią, czyli długo. Gdy prosta droga dobiega końca i czeka go ostatni skręt w wąską uliczkę, przechodzi obok lichej czerwonej budy, w której warzywami i owocami handluje przez cały tydzień gadatliwy facet z żoną. Stara się codziennie coś u nich kupić doceniając etos ich pracy, na którego punkcie tak mocno przez lata swej młodości był uwrażliwiany i również teraz zatrzymuje się, i kupuje siatkę pomarańczy. Takim szlakiem dochodzi do domu, którym jest całkiem spore mieszkanie w plombie wciśniętej między dwie stare kamienice. Po wejściu do bramy nr 11. sprawdza na pierwszym półpiętrze swoją skrzynkę na listy, a gdy okazuje sie, że jest pusta wchodzi na samą górę pokonując po dwa stopnie na raz. Przekręca zamek drzwi, przekracza próg, zrzuca buty w przedpokoju, odkłada torbę i płaszcz na zaścieloną zielona kapą wersalkę w swoim pokoju do pracy, wysypuje pomarańcze do koszyka w kuchni i wciskając na ekspresie dwa razy ikonkę większej filiżanki, rozpoczyna zasłużone ferie zimowe.

II

Okres zimowych wakacji minął Pawłowi Tarnowickiemu w tym roku dokładnie tak samo jak w poprzedni i jeszcze wcześniejszym. Podróżował, choć bez wychodzenie z domu, czyli tak jak lubił najbardziej. Najpierw wyjechał w góry, na narty. Wyprawę odbył za sprawą starego albumu, która na co dzień stał niemal niedostępny i zapomniany na podsufitowej półce w sypialni. Ferie były idealną okazją do tego, by go dobyć i odświeżyć sobie wspomnienia. Tak rozpoczynała się droga w lewo na osi czasu.  Przez kilka dni przeglądał uwiecznione na fotografiach przygody
z zimowych zgrupowań i rekreacji narciarskich. Pośród wielu różnych zdjęć natrafił na jedno, które zatrzymało go dłużej. Pośrodku lasu, na małej gęsto zasypanej nieubitym przez ratraki śniegiem polanie siedziało czterech przyjaciół, którzy z jakiegoś powodu (którego teraz już nie pamięta, albo pamiętać nie chciał) zjechali tam z narciarskiej trasy by… ulepić bałwana. Powołali do życia Arktosa – jak go wówczas nazwali, co po tylu latach wciąż ma w głowie– tylko po to, by zwieźć go na nartach na dół, a tam w dole wsadzić go do gondoli wiozącej narciarzy na szczyt. Wzruszenie brało go na myśl, że kilka lat po zrobieniu tego zdjęcia jeden z ich czwórki nie doczekawszy dorosłości, był już na cmentarzu. Kto z nich wtedy o tym myślał? Przyszłość widzieli w różowych okularach. Mieli być mistrzami sportu, inżynierami, dyrektorami i zawsze przyjaciółmi… W kolejnych dniach przerzucił karty starego albumu. Dalej było równie ciekawie. Nocny kulig w Zakopanem przy świetle pochodni. Wyprawy piesze w podkrakowskich Gorcach, ognisko odpalane jedną zapałką i wspólne gotowanie w chacie wynajętej od gazdów z niewielu znanego Lubomierza. A kilka stron później kolejne zjazdy, tym razem na czeskich długich stokach, ależ to były przygody. Przeglądając w czasie ferii zdjęcia sam siebie pytał, czy dane mu jeszcze będzie wpiąć kiedyś buty w wiązania i przy zjeździe strącać kijami puch ciążący na świerkowych gałęziach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *