Zacząłem studia. Wszyscy jezuici na początku formacji zostają posłani na filozofię. Nie wszyscy zaczęliby ją, gdyby to od nich zależało, ale jak na jezuitów przystało, robią to bez szemrania w myśl słów „jeśli trzeba, to chętnie”:-) i dzięki tej otwartości nierzadko odnoszą później wielkie korzyści. Wielu jezuitów na przestrzeni stuleci zasłynęło swoimi umysłami właśnie dzięki filozoficznym początkom formacji. Pozwolę sobie w tym miejscu, na krótką dygresję, która może posłużyć jako potwierdzenie tej tezy.
Otóż w mojej ulubionej powieści „Dżumie” – o tak dziś aktualnej tematyce – genialny Albert Camus egzystencjalista i ateista kreując postać duchownego, wprowadza na karty dzieła jezuitę o. Paneloux, który dzięki swemu wykształceniu cieszy się poważaniem nawet niewierzących.
Koniec dygresji. W moim domu wielu dorosłych od dziecka mówiło mi „nie filozofuj”, gdy absorbowałem (może rzeczywiście nieco nachalnie) ich uwagę. Wierzcie lub nie, wtedy byłem przekonany, że filozof to musi być bardzo szczęśliwy człowiek, bo może robić, to czego mi „zabraniali”, a przecież to daje tyle radości. Dziś ten hura – optymizm trochę się uspokoił, a trochę wciąż się przebija. Jestem u początku. Nie wiem, jak będzie ze mną. Cytując klasyka „będzie padać, albo nie będzie padać”. Dużo jednak o tym myślę, zastanawiam się, pytam i z tego doświadczenia rodzi się właściwa sprawa, którą chcę się podzielić, czyli „ucieczka”.
Czasem uciekam. We Wrocławiu najpierw było podwórko między blokami, w których mieszkałem ja i pół mojej szkoły, a na tym podwórku krzaki, w których mieliśmy bazy, często tam chodziłem posiedzieć. Później był „stary basen” na Racławickiej, w którym zimą nieraz skąpaliśmy się w zimnej wodzie, gdy pękł pod nami lód, a latem jeździliśmy przywiezionym przez kogoś sklepowym wózkiem, albo tłukliśmy butelki, tam też chodziłem pomyśleć. W liceum wsiadałem na rower i spędzałem godziny na bulwarze Dunikowskiego albo w Ogrodzie Ossolineum, czasem notowałem. W nowicjacie w Gdyni siadałem na murku w marinie i wpatrywałem się w wodę uderzającą w umieszczoną na dalbie rzeźbę „Dyrygenta fal”, a myśli wszelakie w rytm tych uderzeń walił o moje serce i głowę. W Krakowie, który powoli poznaje, wciąż szukam jakiegoś kąta, póki co spacerując wieczorami po Plantach i dumam, wpatrzony w innych przechodniów i w słabo świecące latarnie. Miejsce „ucieczki” stwarza przestrzeń do myślenia, do refleksji, do pytań. Czasem spoglądam z wdzięcznością na przeszłość, czasem czegoś z niej żałuję, wstydzę się. Nierzadko rozmyślam nad tym, co teraz, a stamtąd płynnie przechodzę do rozważań o tym, co będzie.
Nazywam sobie te miejsca po mickiewiczowsku „Świątynią dumania”. Piszę o tym, na świeżo po lekturze kilku rozdziałów „Rozprawy o metodzie” Kartezjusza, a to dlatego, że pada tam słynne zdanie Cogito ergo sum – myślę, więc jestem. Czytając „intuicje”, czy mocniej tezy René Descartes’a, doświadczyłem na nowo tego „przebijającego się” pragnienia „filozofowania” – nie tyle traktowania o skonkretyzowanym problemie, czy zagadnieniu (na to jeszcze długo będę za prostym chłopakiem), co zachętę do samego procesu, wejścia głębiej, pytania, błądzenia, wracanie, zastanawiania się, szukania… i myślę sobie, że wzniesienie swojego gmachu „świątyni dumania” i spędzanie w niej czasu, jest bardzo ważne obok przebywania w Świątyni rozumianej klasycznie – jako miejscu spotkania z Panem Bogiem. W tych dniach jakoś na nowo przeżywam swego rodzaju zachwyt, poruszenie, że Pan Bóg tak to wszystko wymyślił, że ratio i fides w moim ich przeżywaniu się nie wykluczają, a przeciwnie – przenikają, ubogacają i wspólnie składają się na swego rodzaju sacrum.