Kilka dni temu byłem delegowany jako przedstawiciel kierunku na immatrykulacje, a dziś pierwszy raz byłem na uczelni jako żak. Lubię wchodzić w nowe sytuacje, środowiska i doświadczenia. Choć często towarzyszy mi przy tym lekki strach, pewnego rodzaju trema, to finalnie niemal zawsze przechodzi ona w dobre samopoczucie bycia w grupie, czy poznawania nowych ludzi. Stało się, że tym razem dodatkowo sytuacja ta okazała się mocnym impulsem, iskrą do refleksji. Czynności niezwykle ważnej w duchowości Ignacego, którą staram się żyć, a która zarazem nierzadko jest umniejszana w mojej codzienności.
Między zajęciami mieliśmy dwugodzinne okienko. Całkiem szybko – jak na nieznajomych – zebraliśmy się w ekipę i ruszyliśmy usiąść wspólnie przy piwie i kawie na uboczu starego miasta. Scenariusz takich integracji jest prosty. Rozmowa, żarty, próba zapamiętania imion. I oczywiście zestaw klasycznych pytań: Skąd jesteś? Daleko masz do uczelni? Prosto po maturze? itp. Te zagajenia mocno pomagają przełamać pierwsze lody, stworzyć miłą, ale wciąż bezpieczną komfortową sytuację. Zdaje się, że ta sympatyczna atmosfera i wspólne bycie ze sobą, a może zwyczajnie taka zdrowa ciekawość, stworzyła też przestrzeń do pytania głębszego: dlaczego zakon, czemu jezuici?
Często na takie zapoznawcze pytania odpowiadam szybko. Część z nich padała już przy wcześniejszych integracjach, czy to w szkołach, czy w nowicjacie. Jednak to pytanie o powołanie zawsze najpierw zaprowadza mnie do ciszy. To mnie w pewien sposób zadziwia. Przy całym moim gadulstwie, swego rodzaju łatwości mówienia, nawet błyskotliwości, tu muszę się zatrzymać. Chyba nigdy nie odpowiedziałem tak samo. Staram się jakoś w krótkich słowach zarysować kontekst, a potem mimo, że za każdym razem te zarysy wyglądają inaczej, koniec jest wspólny: ufam, że zaprosił mnie do tego Pan, tak to odczytałem i w to wierzę.
Piszę o tym, bo te pytania „dlaczego?” są bardzo potrzebne, są ożywieniem, często zimnego serca. W moje życie – to takie bardzo codzienne i to duchowe – wkrada się sporo rutyny i zmęczenia. Codzienność w wielu wymiarach jakie za sobą niesie, zwyczajnie mi powszednieje. I właśnie wtedy pojawia się ktoś z takim duchowym defibrylatorem i strzela. Raz, drugi i lód czy jeszcze bardziej obrazowo skorupa pęka i serce – to szeroko rozumiane – na nowo zaczyna pompować. Za każdym razem te żywe, mocne uderzenia serca stają się jego niełatwym sprawdzianem. Wierzę w to co mówię? Czuję tak jak mówię? Żyję tak jak mówię? Doświadczam zaproszenia i obecności? Tu zaczyna się refleksja – albo precyzyjniej – może się zacząć.
Kilka godzin po „strzale z defibrylatora” poszedłem na spacer Plantami. Okrążając Rynek na wpół rozświetlonymi alejkami, mijając innych przechodniów i przesuwając koraliki różańca, czułem dużą wdzięczność. Przeglądałem życie, od początku, aż do sierpniowych ślubów i tych pierwszych krakowskich tygodni po nich i wzruszyłem się dobrocią Pana Boga. Wtedy też mocno dotknęła mnie dzisiejsza poranna modlitwa. Medytując nad ewangelią z dnia, w ramach prośby o owoc pragnąłem doświadczenia „ożywienia serca” – czułości na wzór Miłosiernego Samarytanina. Idąc tak na tym refleksyjnym spacerze po całym dniu i wszystkich jego doświadczeniach, poruszył mnie Pan Bóg faktem, że najpierw postanowił osadzić to głębokie wzruszenie, w kontekście mojego życia.