W kolejce nie siada, choć przebycie jego trasy trwa bez mała czterdzieści minut. Raz, że zawsze, gdy złamie tę zasadę i usiądzie, musi po chwili ustąpić komuś starszemu, dwa, że zawsze siada koło kogoś, kto albo go irytuje, albo – co gorsza – gapi się na niego, jakby chciał wyczytać z jego wyglądu historię życia. Zajmuje, jak zawsze miejsce w przedsionku, blisko drzwi. Stary skład, najpewniej pamiętający strzały grudnia ’70 pełny jest szczelin, przez które wpada do środka ziąb, a wyrobiona podłoga i przegubowe łączenia podskakując na torach, tworzą niemal symfonię ze stukającymi zębami podróżnych.
Gdyby tylko ktoś miał dostęp do jego głowy i krążącej po niej burzy myśli, lęków i ocen, jakie pojawiły się w niej tego poranka, mógłby uznać, że Paweł Tarnawicki to frustrat lub wariat, lecz myliłby się. To znaczy, myliłby się, gdyby zawyrokował o nim na podstawie tylko tych porannych przesłanek z peronu i kolejki. Tarnawicki, podobnie zresztą jak większość ludzi, których znam nosił w sobie bardzo dużo napięć, lecz odwrotnie niż większość mi znana, miał rzadką umiejętność rozbrajania ich w sobie samym – bez ofiar w ludziach. Ta cecha była nie tylko bardzo przydatna, ale więcej nawet – konieczna w pracy, jaką wykonywał. A był on wychowawcą w Zakładzie Poprawczym dla chłopców. Właśnie tam zmierzał co ranek prawie zawsze z ryzykiem spóźnienia i właśnie tam musiał mądrze zarządzać tym, co trudne, by nikogo z tych chłopaków nie zabić wybuchem tykający w nim większych i mniejszych bomb.
Po wyjściu z kolejki przeszedł przez pustą halę całkowicie nie wykorzystanego, zabitego gdzieniegdzie drewnianymi płytami dworca i pokonawszy dwa większe skrzyżowania, przemierzał trasę do Zakładu prowadzącą przez wąskie zielone uliczki zabudowane poniemieckimi domami jednorodzinnymi. Lubił tędy chodzić. Lubił patrzeć na te domy. Taki domek w willowej dzielnicy miasta to jego najskrytsze marzenie.