– polecony, do pana Tarnowickiego, to Pan? – słyszy pytanie od pocztowego doręczyciela.
– dzień dobry – odpowiada takim tonem, by wprawić w zawstydzenie niespodziewanego gościa i dać mu do zrozumienia, że od tych dwóch słów tworzących kurtuazyjne, acz formalne i grzeczne przywitanie winno się zacząć
– to ja – dopowiada od razu, by nie stworzyć listonoszowi okazji do naprawienia zauważonego nietaktu.
– proszę tu podpisać i list jest dla pana – odpowiada wyraźnie speszony gruby mężczyzna w średnim wieku, dla którego wejście po krętych schodach kamienicy musiało być nie lada wysiłkiem, bo wciąż jeszcze łakomie łapie powietrze starając się możliwie jak najciszej wyrównać nieregularny oddech.
– dobrego dnia – rzuca błyskawicznie przy odbieraniu poświadczonej karty doręczenia, chcąc uniknąć ponownego wyrzutu od odbierającego przesyłkę.
– dobrego dnia – rzuca wpatrzony w kopertę i starannie wykaligrafowane na niej litery tworzące
w całości adres jego zamieszkania oraz imię i nazwisko.
Zamyka drzwi i powraca do pokoju, w którym się przechadzał, nim listonosz wybił go dźwiękiem dzwonka ze skupienia. W drodze do salonu sam przed sobą stwierdził, że godny politowania jest fakt, że wszystkie szanowane niegdyś zawody, obecnie stają się profesjami budzącymi zażenowanie. Nie znał listonosza, który go odwiedził, ale wciąż przed oczami ma obraz jego niechlujnej flanelowej koszuli i wytartych jeansów. I jeszcze ten bazarowy wózek z wykrzywionymi kółkami… Zastanawia się kiedy nastąpiła tak mocna metamorfoza tego niegdyś urzędniczego zawodu. Kto wpadł na pomysł, by zrezygnować z pocztowego munduru, rogatywki, a w konsekwencji i dobrych manier. O jakże wielki musi być smutek wśród osławionych bohaterską chwałą Obrońców Poczty Gdańskiej, którzy spoglądają na swoich następców z wysokiego nieba.
Gdy doszedł do salonu, nie kontynuuje tego rozważania. Stara się odtworzyć teraz swą genialną myśl sprzed rozproszenia, ale wszystkie jego wysiłki zdają się na nic – cała jego uwaga skupia się na tajemniczej kopercie, której enigmatyczności dodaje czerwony lak strzegący ukrytego w niej listu. Nie jasny jest też nadawca, przynajmniej nie ujawnił swej tożsamości na kopercie. Tak, więc kontynuując rozmyślanie, chodzi wzdłuż pokoju, ale nie zajmuje się wcale pierwotnie powziętą refleksją. Bierze ostatniego łyka wystudzonej już kawy i pozostawiając nieotwarty list na fotelu, idzie przygotować śniadanie. List, co prawda nie daje mu spokoju, ale oszukuje sam siebie przez cały czas kulinarnej pracy, że nic w nim nadzwyczajnego i, że odczyta go dopiero po napisaniu kolejnego rozdziału swojej tezy – tak nazywa pisaną w tym czasie rozprawę quasi filozoficzną, w której traktuje o marności czasów, w jakich przyszło mu żyć i totalnym odwrocie od wszelkich wartości, praw, tradycji i obyczajów mu współczesnych. Ten list, jego ciekawość, to jak zauważa, nawet dodatkowy czynnik motywacyjny do tego, by ów rozdział opracować szybko i sprawnie. W trakcie tej pertraktacji z samym sobą zdążyły ugotować się dwa jajka, rzecz jasna na miękko. Ostudził je zimną wodą, wsadził je do imitujących porcelanę kieliszków i ostukawszy łyżeczką górną część skorupki, otworzył je i zjadł, podgryzając przy tym grubo posmarowaną masłem skibkę razowego chleba z solą. Po tym skromny, ale dającym wystarczająco energii do rozpoczęcia starcia z tezą posiłku, Pan Tarnowicki zanurzył naczynia w zlewie wypełnionym wodą i udał się do swojego gabinetu.