opowiadania kwarantannowe

Żałoba

28 września 2020

Słuchawki, telefony, gdzie nie gdzie pojedyncze rozmowy realne, ale i te go drażnią, bo są zdecydowanie za głośne. Trzymając się uchwytu, dostrzega pasażerkę siedząca na plastikowym krzesełku, nie pasującą do pozostałych podróżnych. Czyta książkę i to nie byle jaką, bo jak przez nachalne wgapienie się w jej karty dostrzega, jej autorem jest kongenialny Albert Camus. Tarnowicki przeżywa drugi zaskoczenie tego wyjścia. W czasach, w których za literaturę uważa się opis swych seksualnych fantazji, albo spisanie – i to nie zawsze na właściwym książce poziomie – własne historię nazywane autobiografiami, młoda kobieta około trzydziestki sięga po noblistę. Czy są, więc jeszcze ludzie na poziomie? Są! Patrzy teraz na młodą kobietę około trzydziestki, a spojrzenie, którym ją darzy, a którego ona siedząc tyłem, widzieć nie może, pełne jest uznania i wdzięczności. Tramwaj mija teraz pojoanicki kościół Bożego Ciała i łamiąc się na przegubie, skręca w prawo. To jego przystanek. Jeszcze około dziesięciu minut marszu i będzie w samym środku dawno niewidzianego Rynku. Po pokonaniu podziemnego przejścia jego oczom ukazał się piękny późnogotycki Ratusz i otaczające go kolorowe kamieniczki. Przypominają mu się lata całkiem młodzieńcze – wówczas tramwaj wjeżdżał do samego Rynku, a za tramwajem także i prywatne samochody. Teraz jest jakby ładniej i – boi się wypowiedzieć słowo, jakie przyniosła mu ta myśl – i jakby lepiej. W czasie tego zamyślenia dzwon ratuszowej wieży wybija cztery sygnały – ma jeszcze półtorej godziny. Spaceruje, rozgląda się i co rusz przypomina sobie miejskie ciekawostki i legendy. Doszedł do miejsca, gdzie niegdyś serwowali wybitną wuzetkę i choć z góry zakłada, że nie będzie tak dobra jak przed laty, nie wiadomo kiedy zajmuje miejsce przy małym okrągłym stoliczku wystawionym na kawiarnianym ogródku. Po chwili oczekiwania na zamówienie powolnymi ruchami małego srebrnego widelczyka kosztuje ciastka i popija je małą czarną. Rzeczywiście, nie mylił się, wuzetka nie smakuje jak wcześniej. Spoglądając w czasie tego arbitralnego stwierdzenia na młode małżeństwo i ich małą córkę śpiącą w głębokim wózku ustawionym w cieniu obok ich stolika, bolesne staje się dla niego odkrycie, że wcześniejszy – lepszy smak wuzetka zawdzięczała obecności koleżanek, które zapraszał tu na licznych randkach czy to w czasach nauki w szkole średniej, czy na Uniwersytecie. Ból po chwili znika, tak samo jak zniknęło ciastko i kawa. Korzysta jeszcze przez chwilę z miejscówki, za którą zapłacił, przepłacając za ten nieplanowany sentymentalny deser. Równo o siedemnastej rusza wolnym spacerowym krokiem w stronę przyległego do Rynku Placu Solnego. Wprost proporcjonalny do zmniejszania się dystansu koniecznego do przebycia, jest przyrost przejęcia i stresu. Teraz czuje to wyraźnie, bo jak zawsze w takich okolicznościach ręce ma mokre od potu, a w gardle uczucie jakby zatrzymała się w nim pestka, co najmniej od śliwki. Przez moment myśli nawet o wycofaniu się, ale gdy tylko powziął tę myśl, był już na tyle blisko gmachu Starej Giełdy, że było zwyczajnie za późno. Dochodząc do drzwi, ujrzał dwóch młodych przyklejonych do kolumnady bojów. Było dokładnie tak samo, jak we śnie. Jako że postanowił wejść do środka, wsunął prawą rękę do lewej wewnętrznej kieszeni marynarki i wymacawszy w niej pustkę, poczuł, że nie tylko ręce ma spocone, ale że cały zalał się zimnym potem. Zapomniał zaproszenia. Ku jego zdziwieniu widzący go boj otworzył ciężkie drzwi i gestem drugiej – wolnej – ręki zaprosił go do hallu głównego. Wszystko było dokładnie tak samo, jak w jego sennym widzeniu. Na lewo Sala Restauracyjna, a przed nią tablica – szyld zapraszający na spotkanie K.A.W.A. – y. Na zaproszeniu, którego nie wziął ze sobą – co teraz przesadnie sobie wyrzuca – widniała godzina 17 minut 30. Wysunąwszy spod mankietu zegarek, spojrzał na jego tarczę i jako że do rozpoczęcia było już tylko siedem minut, postanowił wejść do środka, by zając strategiczne miejsce – czyli takie blisko drzwi. Jak duże było zdziwienie na jego twarzy, gdy ujrzał pełną po brzegi sale gości, nie sposób opisać. Gdy wśród gustownie, choć ubranych nieco na starą modłę, gości rozpoznał te same twarze co we śnie, zbaraniał i zbaranienia swego w ogóle nie krył. Możliwe nawet, że nie wiedział, jak głupią pozę przyjęła teraz jego zazwyczaj niewzruszona twarz. Kiedy w końcu ocknął się z tego zawieszenia, nie myśląc za wiele, postanowił jak najszybciej opuścić to dziwne miejsce, które gdyby miał czas się zastanowić, z pewnością określiłby żywą aleją zasłużonych. Nacisnął z impetem na krzywą mosiężną klamkę i szarpnął za drzwi. Szarpnął raz, drugi, trzeci, a potem już szarpał je bez opamiętania, wcale nie dbając o to, że wygląda jak obłąkany. Sił nie miał za dużo, a drzwi ani myślały, by go wypuścić. Zrezygnowany padłu u ich progu i chyba tylko przez cud nie rozpłakał się jak zagubione w sklepie dziecko.W trakcie, gdy on leżał jak zbity pies, światła na Sali z lekka przygasły, a z głośników popłynął słyszany już gdzieś przez niego głos:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *