W domu zjada obiad. To jedyny posiłek, który kupuje gotowy u młodej ślicznej dziewczyny, która pracuje w obleganej przez cały tydzień garmażerii. Dziś ma flaki, a jako że je uwielbia, to wziął przy zakupie dwie porcje, licząc sobie za drugie danie. Po strawie, która doświadczyła mu nie mało przyjemności, zmywa naczynia śniadaniowe i od razu wszystkie te, których użył teraz. Z salonu przenosi radio i ustawia je na parapecie w sypialni. Rozkłada deskę do prasowania i włącza żelazko, a w czasie, gdy się ono nagrzewa, wyszukuje fale regionalnego PR – mają nadawać audycję angielskiego BBC. Lubi słuchać tej stacji, bo zostało w niej coś z anglosaskiej wrażliwości językowej, poza tym to najlepszy sposób na ćwiczenie mowy Shakespeare’a, szczególnie gdy wzrok zajęty jest śledzeniem kantów prasowanych spodni. Ze spodniami sprawa jest prosta, koszula też nabiera właściwego sobie ułożenia wraz z kilkoma przejazdami gorącej blachy, ale marynarka to zawsze wyzwanie, i zawsze frustracja. Gdy tylko zabiera się za jej przygotowanie, traci zdolność podzielności uwagi i ostatnie słowa – zupełnie wyrwane z kontekstu – jakie dochodzą doń z głośników radia to: When in Rome, do as the Romans do [z ang. jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one].
Po uprzątnięciu sypialni odświeżył się i przebrał w garnitur. Na tarczy zegara była godzina 1500. W prawdzie dojazd do Rynku nie trwa dłużej niż dwa kwadranse, ale jako że z każdą chwilą jest coraz bardziej podniecony, decyduje się wyjść z domu już teraz. Rzecz jasna tłumaczy to sobie poczuciem odpowiedzialności – wymieniając z marszu tysiąc mniej i bardziej realnych scenariuszy możliwego spóźnienia – po czym dla wzmocnienia decyzji o wyjściu stwierdza, że nie był w Rynku już od dawna i nadmiar czasu wykorzysta na odpoczynek w zabudowie Starego Miasta.
IV
Do przystanku tramwajowego ma spory kawałek drogi. Odległość dzieląca go od torów to cena, jaką płaci on i jego sąsiedzi za względną wolność od miejskiego zgiełku i huku zawsze pełnych maszyn dróg. Idąc wzdłuż czerwono ceglanego muru ciągnącego się przez całą długość chodnika, jego uwagę zwraca chłopak – wieku prawie na pewno już studenckim – który trzyma za plecami mały bukiecik zrobiony z kilku białych róż i jakichś innych mniejszych kolorowych kwiatów. Zdaje się, że młoda dziewczyna zmierzająca w jego kierunku, jest mu znajoma, bo widać na jej twarzy – mimo dzielącej ich odległości – wyraźne zaczerwienienie. Tarnowicki przystanął – udaje teraz, że wiąże buta – ale tak naprawdę wpatruje się z zaciekawieniem w tę niecodzienną dla niego scenę. Na co dzień obserwuje kaczki, łabędzie i ryby z pobliskiego stawu, ludzi unika. Jakie jest jego zdziwienie, gdy chłopak na przywitanie całuje delikatnie dziewczynę w nastawiony policzek i rozkładając rękę młodej damy, wsadza w jej dłoń bukiecik. Odchodzą, trzymając się za ręce, zostawiając Tarnowickiego w osłupieniu. Zastanawia się, kto go tego nauczył, a pytając sam siebie, nie zauważa, że pytanie to stawia z uśmiechem na twarzy. Przypadki się zdarzają – myśli nie chcąc dłużej się nimi zajmować – i wstawszy z przykuca symulującego wiązanie sznurowadeł, zmierza w stronę przystanku, który już widać za światłami. Tramwajem nie jechał już dawno i może właśnie dlatego bardziej zajmuje go teraz pytanie, którą linią dojedzie do Rynku, niż frustracja, że niegdyś dogmatycznie niebieskie wagony, dziś oszpecone są reklamami pełnymi negliżu i prostackich haseł. Po rozszyfrowaniu rozkładu jazdy wsiada w siedemnastkę. Tramwaj pełny jest ludzi nieobecnych.